sobota, 30 września 2017

LONDYNECZKA CZYTA - wrzesień '17

Wraz z nadejściem jesieni rozpoczynam nową serię na blogu - LONDYNECZKA CZYTA, a że czytam dużo, to i będzie o czym pisać. Na koniec miesiąca planuję robić podsumowanie o przeczytanych książkach, a chodzi mi po głowie jeszcze jeden pomysł... 

Jako, że szybko ulatują mi z głowy historie z przeczytanych książek, i kiedy ktoś mnie zapyta o czym dana książka była, ja potrafię jedynie powiedzieć, czy mi się podobała, czy nie, i jakie we mnie emocje wywołała, to chciałabym otworzyć jakby "podbloga" pod nazwą nowego cyklu. Mogłabym zamieszczać tam nieco bardziej wyczerpujące opinie. A, że moi drodzy Czytelnicy sami ochoczo czytają książki, to może uda mi się namówić Was do lektury moich ulubionych tytułów... Byłabym bardzo szczęśliwa!

Tymczasem miesiąc wrzesień zakończył się dla mnie z wynikiem przeczytanych 5,5 książki. Rozpoczęta 6 totalnie mnie pochłonęła, ale o niej napiszę za miesiąc.


Miesiąc rozpoczęłam od spotkania z Tess Holliday - pełnowymiarową modelki plus size. Mówię o pełnowymiarowej kobiecie, bo ona rzeczywiście jest okrągła, a nie jak te bidulki w rozmiarze 40 , 42, co o kolekcjach ubrań curve nie mają bladego pojęcia. Tyle tytułem dygresji. O moich doświdczeniach z lektury jej książki "Not so subtle art of being a fat girl" mogliście już przeczytać przed dwoma tygodniami. Oto link. Szczerze polecam, szczególnie jeśli doskonalicie swój angielski, bo ta książka jest naprawdę "łatwoczytalna".



Następna w kolejce była Magdalena Witkiewicz i jej nowa książka"Ósmy cud świata". Szczerze, nie myślałam, że uda mi się tak szybko do niej dorwać, a jednak. W dzień premiery nawet poprosiłam Mamę, żeby wybrała się do Empiku, a tam jeszcze książek nie dowieźli... Na szczęście oświeciło mnie, że przecież mam abonament Legimi i w dzień premiery zasiadłam do czytania. 
I jak zwykle, tak jak wieczorem zaczęłam, to następnego dnia rano dokończyłam! Ma kobieta talent do pochłaniania czytelnika swoją historią w stopniu totalnym. I choć troszkę ze smuteczkiem muszę stwierdzić, że tym razem historia zdała mi się być nieco błaha i dość przewidywalna. Trochę jakby autorka spieszyła się z oddaniem tytułu. To książka wciąż jest przyjemną rozrywką. Nie jest to żadna poważna, zmuszająca do myślenia lektura. Raczej chwila przyjemnego relaksu, taka mała chwileczka dla samej siebie i swoich marzeń. I za to mam nadzieję kochają Magdę Witkiewicz tysiące polskich kobiet! Tym razem w nasze ręce trafia historia czysto obyczajowa. Bliżej jej do "Czereśni...", czy "Po prostu bądź", niż do "Ciotki Matyldy", czy reklamowanej przez moją Mamę, a jeszcze przeze mnie nie czytanej "Pani Piontek". Bohaterką jest samodzielna kobieta po trzydziestce. Mężczyźni w jej życiu bywają, ale jakoś nie zostają na dłużej. A ona najbardziej na świecie pragnie dziecka, tylko wciąż boi się zdecydować na samotne rodzicielstwo. W końcu, w wyniku życiowych rozterek, wyrusza w podróż do Wietnamu. Czy tam spotka miłóść? Łatwo przewidzieć, że tak... ;)  Ale czy odnajdzie swój ósmy cud świata, i co owym cudem się okaże? To już przeczytajcie sami! Mimo wszystko polecam :)  



Następny w ręce wpadł mi angielski tytuł "Looking for Alaska" Johna Greena. Autora pewnie kojarzycie, bo historię dziewczyny chorej na raka z "Gwiazd naszych wina" znają chyba wszyscy. "Szukając Alaski" to jego debiutancka powieść. Co o niej sądzę?... hmmm, strasznie ciężko mi się ją czytało, wlokła się ta historia w nieskończoność. Trochę sobie myślałam, że może to dlatego, że na historię w rzeczywistości skierowaną do nastolatków, jestem już trochę przy stara, ale uparłam się, że wytrwam... 
Poznajemy historię chłopaka, raczej odludka, który wyrusza do szkoły z internatem, gdzie w końcu poznaje grupę przyjaciół. Chłopak ma ciekawą pasję, z upodobaniem czyta biografie, żeby poznać ostatnie słowa znanych ludzi. I tak poznajemy szkolne historie bohaterów, ich wspólne wybryki, pierwszy alkohol, papierosy i miłości. Książka ma ciekawą strukturę. Jest podzielona na okres przed i po. Już z opisu na okładce wiemy, że kuluminacyjnym momentem jest śmierć jednego z bohaterów - i wstyd się przyznać, ale kontynuowałam lekturę głównie po to, żeby dowiedzieć się kto umarł ;P I ta druga część książki, opowiądające o okresie "po" jest znacznie ciekawsza. Pokazuje emocje nastoletnich bohaterów, jak sobie radzą lub nie radzą z tematem śmierci bliskiej osoby. Czy książkę warto jest przeczytać? Powiem, że tak, ale tylko ze względu na drugoplanowego bohatera - nauczyiela religii. Wiem, że w zestawieniu z moją własną historią, uwaga ta zdaje się być nieco zabawna ;) Ale ciągnie swój do swego. Mamy tu nauczyciela starej daty, który ma szczęście uczyć dzieciaki bardziej religioznawstwa, niż religii jako takiej. Co robi ów nauczyciel? Poza tym, że mamy wrażenie, że religia jest najważniejszym przedmiotem w szkole bohaterów... (czyżby ich też dosięgnęła dobra zmiana?!), to przede wszystkim uczy on myślenia. Każe szukać własnej drogi do znalezienia odpowiedzi na nurtujące ludzkość pytania. Potrafi wyjść poza schemat programu nauczania, nagiąć reguły systemu, by popudzić młode umysły. On tylko wskazuje drogę, po której już samodzielnie mają podążać jego uczniowie. Aż nierealne, prawda? Ale takich nauczycieli chyba wszyscy chielibyśmy mieć! Dla niego warto jest tę książkę przeczytać. Tytuł dostępny jest także w polskim tłumaczeniu.



Kiedy pobierałam na Legimi "Ósmy cud", rzuciło mi się w oczy, że na rynku pojawiła się kolejna książka będąca kontynuacją serii Millennium Stiega Larssona. No to trzeba było ją przecież przeczytać. Larssona to ja akurat po prostu uwielbiam! Ja, która raczej sięgam po książki oczyczajowe, od historii Salander i Blomkvista nie mogłam się oderwać i jakże smutno mi było po trzecim tomie, że kolejnych już nie będzie... Ale jak to mówią, kury znoszącej złote jajka się nie zabija. I tak, rodzice, będący spadkobiercami Larssona, nie ważąc na to, że jego partnerka ma w posiadaniu szkice dalszych losów bohaterów serii, stawiając na pierwszym planie moim zdaniem czysty biznes, zatrudnili pisarza do napisania kontynuacji. I tak w zeszłym roku ukazała się pierwsza książka spod pióra Lagercrantza. Nie była ona zła, chociaż na pewno brakowało w niej tempa i stylu Larssona, za to kolejna - "Mężczyzna, który gonił swój cień" jest naprawdę o wiele gorsza...
"Mężczyzna..." zdaje się być książką nieznośnie przewidywalną i niepotrzebnie w odrealniony wręcz sposób komplikowany. Jakby autor na siłę chciał nas zaskakiwać bigiem akcji. I tak np. scena z ożywającym trupem to już była wg mnie przesada! Na dodatek doszedł on do zdrowia bez interwencji lekarzy... serio?!
Co jeszcze mnie zirytowało? Mam nieodparte wrażenie, że pan autor jest szczęsliwym posiadaczem słownika medycznego z dziedziny psychiatrii. Wszyscy jego nowi bohaterowie muszą wręcz być nadludzko uzdolnieni!
Wśród tych wszystkich zabiegów i ozdobników postać Blomkvista stała się jakaś taka miałka... a Salander się praktycznie rozmyła. Nagle główni bohaterowie stają się jedynie tłem historii. Nie dowiadujemy się o nich niczego nowego, żadnych zmian prywatnym życiu. No jak można popsuć takie charaktery literackie, no jak?! 
Pojawia się pytanie, czy przeczytam kolejne tomy serii? Pewnie tak. Wierna jakoś jestem... Na pewno jeszcze jednej książce dam szansę i będę liczyć na zwyżkę formy!



Lagercrantza czytałam na tablecie, a ten czasem niestety się rozładowuje. I tak w czasie ładowania miałam chwilę i z nieodpartą ciekawością złapałam za książkę, którą dzień wcześniej przysłała mi Mama - "Jak Cię widzą, tak Cię piszą" Gaya Kawasaki, o sztuce autoprezentacji w mediach społecznościowych. No to przecież trzeba przeczytać ;) A nuż się czegoś nauczę. Generalnie do wszelakich poradników, to ja niestety podchodzę trochę jak pies do jeża. Trochę w nie powątpiewam. Ale na pewno wolę książki, od jakichś internetowych kursów, organizowanych przez samozwańczych specjalistów. Guy Kawasaki akurat na swojej robocie się zna, chociażby dlatego, że przez lata pracował dla Appla, zatem czemu nie powiedzieć sprawdzam.
Przyznam się szczerze, że moja pierwsza lektura tej książki była stanowczo zbyt powierzchowna. Jest tam kilka wątków, którym chciałabym się jeszcze raz z należytą uwagą przyjrzeć. Niestety tylko kilka, bo książka moim zdaniem przede wszystkim kierowana jest do odbiorcy amerykańskiego, i część wątków trzeba sobie po prostu przetłumaczyć na polskie realia. Jednak książka ta według mnie jest takim zgrabnym kompedium wiedzy o budowaniu własnej marki w mediach społecznościowych. Pewnie, czasem autor mówi o oczywistych oczywistościach i automatycznie chciałoby się przeskoczyć o kilka stron. Jednak wciąż, jeżeli ten temat Cię interesuje, sięgaj śmiało. Za tą książką przemawia jeszcze fakt, że jest ona bardzo ładnie wydana. W ogóle nie przypomina podręcznika do marketingu. Zgrabny format, sztywna oprawa, wszyta tasiemka jako zakładka działają bardzo na plus.


To tyle. Choć może uchylę rąbka tajemnicy. Kolejna książka w moich rękach okazała się ku mojemu zaskoczeniu kolejnym thrillerem, amoże nawet kryminałem. I pozostając dalej w tematyce nadludzko utalentowanych dzieci prosto z prozy Lagercrantza, bohater nowej książki posiada nad wyraz wrażliwy słuch i wyszedł spod pióra austriackego autora... cdn.

niedziela, 24 września 2017

TOFU SŁODKO KWAŚNE, czyli z wizytą u brytyjskich szefów kuchni 5

Kto mnie obserwuje na FB, ten wie, że mamy z Jonatanem plan podjąć wyzwanie 30-dniowej diety wegańskiej. W ramach przygotowań zaopatrzyliśmy się nawet w odpowiednią książkę kucharską. Sprawdziwszy recenzje, padło na BEAUTIFULLY REAL FOOD Sam Murphy. Książka jest o tyle ciekawa, że zawiera sporo przepisów na dania mięsne przygotowywane bez mięsa, co dla takiego smakosza jak ja jest olbrzymim udogodnieniem.

Zaczęłam przeglądać tę książkę i przyznam się, to było niczym nauka gotowania na nowo, tyle przypraw i składników, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Mięso mielone bez mięsa albo kiełbasa wegańska. Mega!

No to poczytawszy, trzeba było ugotować coś na spróbowanie. Wybrałam chińszczyznę - kurczak słodko kwaśny z ryżem i bez kurczaka rzecz jasna. Wyszło przepyszne. Niestety potrawa ta jest bardzo czasochłonna. Pykło prawie 2 godziny ale efekt wart był zachodu. Zatem do dzieła!



TOFU SŁODKO KWAŚNE
wg Sam Murphy


Składniki na 2 porcje:

chrupiące tofu:
375g odsączonego tofu
2-3 łyżki mąki kukurydzianej
1/2 łyżeczki soli

1/2 łyżeczki cebuli w proszku
120g mąki
250ml mleka sojowego
1 łyżka octu jabłkowego
olej do głębokiego smażenia

warzywa:
2 ząbki startego czosnku 
2 łyżeczki startego imbiru
1 czerwona papryka (ja poszalałam i dodałam też żółtą i zieloną)
110g kalafiora podzielonego na różyczki (ja dodałam więcej)
300g ananasów z puszki
1 łyżka oleju kokosowego

sos słodko kwaśny:
1 łyżka koncentratu pomidorowego
60g brązowego cukru (użyłam białego, bo sklep był już zamknięty)
80 ml soku z ananasa (użyłam tego z puszki)
60 ml octu ryżowego
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżeczki cebuli w proszku
1 łyżeczka garam masala
1 i 1/2 łyżeczki mąki kukurydzianej

ryż:
200g ryżu basmati
sok z 1 limonki
1 łyżeczka oleju sezamowego
garść posiekanej kolendy
1 łyżka nasion czarnego sezamu (można pominąć)

Przygotowanie:

1. Ugotuj ryż wg przepisu z opakowania.

2. Tofu pokrój w kostkę o boku 2 cm, obtocz delikatnie w mące kukurydzianej.

3. Przygotuj ciasto do tofu: Wymieszaj mąkę z solą i cebulą w proszku. Do mleka sojowego dolej ocet jabłkowy. Połącz składniki suche i mokre. Dobrze wymieszaj.

4. W garnku rozgrzej olej do głebokiego smażenia. Gdy osiągnie temperaturę 190 stopni, ostrożnie i stopniowo wrzucaj zamoczone w cieście tofu. Gdy osiągnie złoty kolor, wykładaj na talerz wyłożony ręcznikiem kuchennym - wsiąknie w niego nadmiar tłuszczu.

5. Wymieszaj składniki na sos słodko kwaśny. Póki co, nie dodawaj mąki kukurydzianej. Przygotuj także warzywa do smażenia - kalafiora podziel na małe różyczki, paprykę pokrój na kawałki, odsącz ananasa.

6. Na dużej patelni rozgrzej olej kokosowy, dodaj zmiażdżony czosnek i starty imbir. Następnie wrzuć warzywa i smaż je około 3-4 minut. Następnie wlej wcześniej przygotowany sos słodko kwaśny. Smaż kolejne 3 minuty. (Właściwie tak długo aż warzywa osiągną właściwą dla Ciebie miękkość. Jednak pamiętaj, niech wciąż będą nieco chrupiące). W szklance wymieszaj 3 łyżeczki wody z 1 i 1/2 łyżeczki mąki kukurydzianej. Wlej do warzyw, celem zagęszczenia potrawy. 

7. Teraz dodaj tofu i bardzo delikatnie połącz z sosem. Zdejmij z palnika.

8. Do ryżu dodaj sok z limonki, olej sezamowy, kolendrę i nasiona sezamu.

I już. Czas serwować! 


Życzę smacznego!


A gdybyś miał ochotę sprawić sobie wspomnianą książkę. Oto i ona. Dostępna na amazon.co.uk.


sobota, 23 września 2017

Idą Święta, czyli URODOWE KALENDARZE ADWENTOWE

Sądząc po tym, co dzieję się w sklepach, trzeba jednoznacznie stwierdzić, że Gwiazdka jest już blisko! Wiem, brzmi to co najmniej śmiesznie, bo przecież mamy dopiero wrzesień. Jednak w londyńskich sklepach praktycznie nie ma śladu Halloween, za to pojawiają się ozdoby choinkowe, słodycze z Mikołajem i kartki świąteczne. W drogeriach zaś znajdziemy już zestawy świątecznych kosmetyków, i to co stanie się predmiotem dzisiejszych rozważań - urodowe kalendarze adwentowe. Tych na rynku brytyjskim jest mnóstwo, a w Polsce, mimo że pożądane, wciąż są beznadziejnie nieobecne na rynku. No ale może coś się uda zrobić w tej kwestii... ale o tym za chwilę!



A tymczasem słów kilka o tym, co przygotowali dla nas producenci:

1. Jak zwykle najszerszą ofertę przygotowała firma Makeup REVOLUTION. Oto ich trzy najciekawsze propozycje:

a. Standardowy kalendarz na 25 dni w cenie 200zł, gdzie możemy znaleźć szminki, błyszczyki, cienie, róże, rozświetlacze, pędzle, a ostatniego dnia paletę cieni.
Miałam taki w zeszłym roku i byłam bardzo zadowolona :)





b. Nieco droższa wersja w postaci kuferka niespodzianek w cenie 250zł.



c. I najdroższa wersja, choć biorąc pod uwagę, co możemy znaleźć w środku, zdaje się być propozycją wciąż w miarę rozsądnej cenie 350zł.




2. Kolejna propozycja, to kalendarze firmy THE BODY SHOP. Te moim zdaniem, już samym opakowaniem zaspokajają dziewczyńską potrzebę otaczania się ładnymi rzeczami. Producenci przygotowali trzy wersje cenowe, przy czym najtańsza została wyprzedana jeszcze zanim kalendarze trafiły do sklepu ;) A oto dwie pozostałe. Obie zawierają minatury i kilka pełnowymiarowych flagowych, cudownie pachnących produktów tej marki:

a: nieco "tańszy", w cenie 370zł.



b. i droższy, w cenie 550zł. (wiem, aż boli!!!)




3. Bijąca rekordy popularności na makijażowym rynku firma NYX, w porównaniu z zeszłym rokiem, moim skromnym zdaniem się jakby nie popisała. Ich tegoroczny kalendarz zawiera tylko produkty do ust. A jego cena to 250zł.



4. Niegdyś bardzo popularna, a dziś trochę zapomniana marka makijażowa SLEEK także przygotowała swój kalendarz na 25 dni. Niestety nie możemy podejrzeć, co znajdziemy w środku. Po kształcie okienek, możemy się jedynie domyślać zawartości. Cena 220zł. 



5. Wielbicielki klasycznego manicuru mogą się skusić na naprawdę wypasiony kalendarz ESSIE w cenie 300zł.




6. Wielbicielki blogerek modowo-urodowych, a dokładniej TANYI BURR, mogą sobie sprawić 12 dniowy zestaw kosmetyków sygnowanych jej nazwiskiem w cenie 150zł.



7. Bardziej wymagająca klientka z radością pewnie postawi na bajkowo opakowany zestaw na 25 dni z firmy L'OCCITANE w cenie 300zł.


8. I wreszcie niesamowicie pożądany ale bajońsko drogi zestaw od firmy LUSH. Za 12 produktów musimy zapłacić 400zł.




A Ty, który kalendarz chciała byś sobie sprawić z okazji świąt?

Jeśli masz ochotę, na któryś z powyższych i chcesz mi zaufać, chętnie pomogę. 
Osoby zainteresowane zakupem proszę o kontakt przez formularz kontaktowy po prawej stronie. Do ceny kalendarza należy doliczyć kwotę 20zł na pokrycie kosztów przesyłki, a ten w przeciągu 10 - 14 dni będzie u Ciebie w domu. Ewentalne zamówienia proszę składać do 30 września.

Przedświąteczne Ho Ho Ho! ;)

czwartek, 21 września 2017

LONDYN W 6 DNI Z DZIEĆMI i nie tylko

Wakacje wprawdzie dobiegły końca, na dodatek przyszła jesień. Mój post zatem  może się zdawać nieco nie w porę, jednak postanowiłam go opublikować. Przecież lada moment będą kolejne wakacje i komuś taki mały, subiektywny przewodnik może się przydać.


Zatem, co zobaczyć w Londynie, kiedy na zwiedzanie masz 6 pełnych dni?

Oto nasza recepta:

DZIEŃ 1:

Pierwsza przejażdżka metrem do Green Parku, spacer do Pałacu Buckingham na herbatkę do Królowej i dalej do St. James's Park /więcej/, żeby dokarmić wiewiórki. Następnie Westminster Abbey i obowiązkowa sesja fotograficzna z Big Benem i budką telefoniczną. Jeszcze szybka przechadzka na Downing Street pod domek pani premier i double deckerem ziuuu do domu. No dobra, powiem prawdę ;) po drodze jeszcze "na chwilę" wskoczyłyśmy do Primarka.









DZIEŃ 2:

Wypad do Sky Garden na taras widokowy /więcej/ . Przejażdżka autobusem do Geffrye Museum /więcej/ . Wyprawa na Leicester Square do flagowego sklepu LEGO, o którym w końcu muszę Wam napisać nieco więcej oraz do sklepu M&M's /więcej/. Rzut oka na China Town. Spacer do Piccadilly Circus - pamiątkowe zdjęcia pod Erosem, szybki lunch w parku i dalej spacer Regent Street do Hamley'sa /więcej/.













DZIEŃ 3:

Wyprawa do South Kensington, tam wizyta w Natural History Museum i Victoria and Albert Museum. Przejażdżka autobusem do Pałacu Kensington. Tam koniecznie trzeba podejść do memoriału Diany, który jest niczym innym, jak bajkowym placem zabaw dla dzieci z wielkim drewnianym pirackim statkiem w centrum. Raj dla dzieciaków!










DZIEŃ 4:

Wyprawa na Baker Street do Muzeum Madame Tussauds, o której niedawno pisałam
oraz na London Eye /więcej/, a także spacer wzdłuż Tamizy - od Westminster do Waterloo Bridge.





DZIEŃ 5:

(Czyli dzień, w którym przewodnik nawalił, czytaj - obudziłam się z gorączką i anginą).
Drodzy Goście otrzymali szczegółowe wskazówki i wyruszyli na samotną wyprawę po mieście. Odwiedzili British Museum i ponownie zdobywali Primarka ;)

DZIEŃ 6:

(Przewodnik wciąż leżał w łóżeczku.) Goście zwiedzali National Gallery i Trafalgar Square, a po południu, o zachodzie słońca, wraz z Jonatanem wybrali się na kolejkę linową Emirates Air Line.

Gdybym się nie pochorowała, dnia 5 w planach był jeszcze spacer od London Bridge do Tower Bridge, a następnie do the Shard. Dnia 6 zaś wyprawa DLR do Greenwich i powrót promem pod London Eye. Ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze! Dziewczyny mają po co wracać do Londynu! I coś czuję, że na pewno to zrobią! Cóż... taka już magia LONDYNU <3

POLECAM!

PS. Pozdrowienia dla Doroty, Wiktorii i Patrycji, no i oczywiście dla mojej Mamy, które wesoło uśmiechają się do Was ze zdjęć :)